Wieści z osiedla
Sieczkarnia zawsze wraca, jak bumerang. Jeśli mnie nie ma to znaczy, że przechodzę kolejną mistyczną przemianę i staję się coraz bardziej oświecona. Trochę też się biłam z myślami czy pisać ten tekst, z takim tytułem. Nie wiem czy to wypada, czy mogę sobie na to pozwolić, ale postanowiłam uwolnić po raz kolejny trochę swoich myśli i wynurzyć się dla Was mentalnie. Być może każdy z takich tekstów będę tytułować Wieściami z osiedla, bo myślę że brzmi to bardzo kozacko, co nie? Zobaczymy co z tego będzie.
Wielu blogerów ma u siebie taki cykl w którym podsumowuje ile fajnych zdjęć jebnął na insta, jak dużo lajków się pojawiło, ile mądrych tekstów spłodził, jak dużo dobrego jedzenia wszamał, gdzie był, z kim się bujał i jak bardzo to wszystko nadaje mu zajebistości. Dlatego roboczo na dzień dzisiejszy ustalmy, że u mnie czymś takim będzie nawijka o osiedlu jako zjawisku, osiedlu jako ludziach, osiedlu jako wydarzeniach, osiedlu jako ja i jako życie w ogóle.
Kiedy mnie na blogu nie ma ciut dłużej to znaczy, że znów zmagam się z problemem chadowca. Albo nawrót depresji zaliczam albo nakręcam sobie manię chadową. Jedno z dwóch, każde dobrze popierdolone. Ale wracam i to jest podobno cecha wojownika. Nieważne ile razy walnie na glebę to zawsze zbiera ryj z błota, wstaje na dwie kończyny, otrzepuje ubranie z piachu, sklina na cały świat i idzie do przodu, bo innego kierunku dla siebie nie widzi.
Z kolei moje borderlinowe problemy sprawiają też, że jestem nadzwyczajnie empatyczna i bywa, że problemy innych ludzi szkodzą mi bardziej niż samym zainteresowanym. W każdym zajebiście skrojonym horoskopie życiowym, rocznym, numerologicznym stoi jak byk, że Bliźnięta, Dziewiątki to są ludzie do pomagania. To urodzone wolontariaty, chodzące fundacje na rzecz, obrońcy uciśnionych, ratownicy ludzkich żyć i naiwniaki ze zbyt dużą dozą współczucia. Taka właśnie jestem. Dlatego nawet jeśli komuś fizycznie i realnie nie pomagam to potrafię się wkręcić w takie historie przesadnie i zgubnie.
Na osiedlu takich problemów nie brakuje. Zwłaszcza tych spowodowanych chlaniem. Jak już ostatnio pisałam, jestem w szoku nie do ogarnięcia, jak wiele ludzkich żyć złamały już kieliszki i kufle. Podobno na blogach o rodzinie się nie pisze (zasada Kominka), ale jebać dogmaty - moja mama pracuje w osiedlowym barze. W barze w którym zbieram historie na przyszłe powieści i teksty na bloga, bo miejsce to jest przepełnione życiorysami i wydarzeniami o wiele ciekawszymi niż te najfajniejsze eventy latające po fejsbuku, na które zapisują się CI NAJFAJNIEJSI z twoich znajomych. Wiesz Ci piękni, z białym smajlem, najlepszymi selfie. Ci którzy byli lub będą na wszystkich najlepszych festiwalach muzycznych, którzy co tydzień są w innym miejscu na ziemi i na bank wezmą udział w najgorętszych imprezach tego lata. Tak, to co dzieje się w owym barze uważam za ciekawsze. Bo to jest prawdziwe życie i możesz zobaczyć jego piękno dopiero kiedy masz dystans do siebie i świata. Wiesz, że nie musisz nadążać. Ufasz, że to co jest teraz jest wszystkim co masz. Starasz się dostrzegać maleńkość świata - maleńkie zmiany, maleńkie szczęścia, maleńkie zajebistości. Wtedy wiesz, że nawet jak jest chujowo to właśnie tak ma być, bo to przeminie, jak wszystko inne. Dopiero kiedy jesteś małym Buddą wiesz, że te właśnie granie na gitarze, wygłupy, czasem sprośne żarty, drobne gesty przyjaźni, zwyczajna uprzejmość, solidarność, wyrozumiałość - że to wszystko to jest życie. TU I TERAZ. Nie pochwalasz alkoholizmu, nie pochwalasz kurestwa, nie pochwalasz nieróbstwa, nie dajesz zgody na biedę, nie akceptujesz zaniedbania, ale akceptujesz to takim jakim jest. I tyle.
Jako blogerka powinnam być nastawiona na piękno, brzydzić się tym co brzydkie i nienadające się na insta, unikać zwyczajności, robić lajfstajl marzeń (czyichś, bo nie moich) i wierzyć, że nie ma brudu, nie ma syfu, nie ma biedy, nie ma przemocy. Twierdzić, że to wszystko dzieje się gdzieś tam gdzie nie ma smartfonów, wishlist, outfitów, ćwierkania, hasztagów - gdzieś po tej gorszej stronie świata, tam gdzie jakiś gorszy Bóg zajmuje się swoimi gorszymi dziećmi. Tak naprawdę właśnie ten gorszy świat uważam za prawdziwszy. Wśród tych nadużywających alkoholu, telefony działają słabo - jak chcesz się z kimś spotkać musisz obejść wszystkie bary i miejscówki, żulnie i kryjówki, zapytać gdzie kurwa jest ten Łysy albo co ta Kryśka znów odjebała, że kryje się po kątach. Jest zupełnie jak na tych memach, które udostępniają ludzie tęskniący za dzieciństwem z lat 90tych. Mówi się dużo, pisze się mało. Lepiej jest milczeć niż strzępić język na głupoty. Nikt nic nie lajkuje, jeśli ma się do kogoś szacunek to stawia się mu kolejkę albo odprowadza najebanego do domu. Jest tam dużo nieczystych zagrań, sporo oszukiwania, ktoś komuś zajebie, ktoś kogoś obrobi. Ale koniec końców znów pije się razem, drze się faje, pomaga się sobie. Mimo wielu minusów ten świat do mnie przemawia. Chociaż ciągle łapię się za głowę słysząc komu dziecko odebrali, kto z kim zażywa uciech cielesnych, kto na kogo nadaje i ile kto wisi, bo wolał skurwić się jakimś świństwem. To wszystko jest albo złe, bywa patologiczne, granice są wyznaczone wyraźnie. Mimo wszystko bardziej przemawia do mnie radość po tamtej stronie, uczciwość tamtego kalibru, poczucie wspólnoty tej mieszanki.
Przemawiają do mnie historie ludzkich nieszczęść, ale też wzlotów, bo takie też mają. Chętnie czytałabym bloga jakiegoś żulka, dowiedziała się jak on patrzy na świat. Czy martwią go niskie statystyki jego bloga, czy układa strój przed wyjściem przez kilka godzin, czy martwi go że nie ma na najnowszą bluzę Demonologii, czy martwi się tym co inni o nim myślą i dlatego nie robi tego na co ma ochotę. Albo obserwowałabym Insta kobiety-pistoletu i dowiedziała się czy ona też ma tyle kompleksów co dzisiejsze nastolatki. Czy faktycznie wstydzi się pokazać światu z pryszczem na czole. Czy interesuje ją opinia koleżanek dotycząca jej obfitych ud. Czy musi deklarować światu swój minimalizm, by poczuć się szczęśliwa i spełniona. Bardzo chętnie dowiedziałabym się jaka jest ich definicja szczęścia. Kiedy oni czują się spełnieni. Jak to robią, że nie bombardują ich problemy doczesne przy ktorymś już piwie na krechę. Jak to się dzieje, że są uśmiechnięci dużo bardziej niż ja mieszkając na działce, w lesie, na jakimś polnym ranchu czy w swojej hacjendzie zbitej z kilku desek. Jak to się dzieje, ze bardziej cieszą się chwilą i są obecni, kiedy ja nie potrafię zrelaksować się przy browarze, bo jestem myślami albo w tyle albo w przodzie.
Tak, to wszystko o czym piszę to raczej nie jest modelowe społeczeństwo. Dla takich ludzi powstają ludzie chcący innych naprawiać, dla takich historii istnieje resocjalizacja, dla ich potrzeb istnieją instytucje, wszystko to uważa się za wymagające naprawy i zmiany. Pewnie, istnieją tacy których sama jebałabym patelnią po głowie po to, żeby zmądrzeli. Jasne, są tacy na których już nie mogę patrzeć. Oczywiście, niektórych nawet moja głowa i tolerancja nie obejmuje. Tak, są tacy na których widok chce mi się rzygać, bo wiem jakimi skurwielami są. Jasne, nie chcę nieszczęścia ich dzieci. Nienawidzę jebanych alkoholiczek, które zaniedbują swoje życie rodzinne. Nie chcę żeby Polska była faktycznie krajem DDA. Ciągle żałuję, że nie jestem facetem, bo chętnie ojebałabym tam wiele pysków. Ale w większości wolę ich szczere cześć, co słychać niż te sztuczne, wydostające się z mordy tylko po to, żeby uzyskać jakieś istotne informacje na temat obiektu i móc je później posłać w świat w formie plotek i pierdolenia. Wolę ich szczerą pomoc, niż taką wymuszaną, niechętną i interesowną. Nie są wzorami do naśladowania w wielu kwestiach, ale tworząc idealne społeczeństwo właśnie na ich podstawie budowałabym idealny wzór. Syf, kurestwo i agresję bym wyjebała, ale wolałabym takich prostych i prosto dobrych ludzi niż tych zniszczonych, uczuciowo wyjałowionych, zamkniętych. Jasne, oprócz czerni i bieli jest jeszcze wiele innych barw, ale chuj w to dzisiaj kładę. Dzisiaj napisałam hołd chwalący tych wszystkich poza marginesem naszego ogarniania. Ku chwale.
0 komentarze