Każdy ma swój piątek trzynastego, czyli pechowe historie dwóch wariatek
Raczej nie wydawało mi się możliwe, że kiedyś faktycznie w moim życiu będzie miał miejsce prawdziwy piątek trzynastego, w którym nastąpią wydarzenia i sytuacje potwierdzające jego definicję. A jednak.
A co jeszcze bardziej nieprawdopodobne - moja internetowa bratnia dusza, dziewczyna (i blogerka) którą znam od lat, z którą nigdy nie spotkałam się na żywo, ale którą znam świetnie dzięki wirtualnym kontaktom, także upamiętniła ten sam piątek trzynastego, z bardzo podobnych względów. Obie historie miały miejsce naprawdę, w ten sam pątek trzynastego, który miał miejsce kilkanaście dni temu.
ANNA
Mam pracę marzeń. Pół etatu (bo studia), tematyka w której się dobrze odnajduję (potwierdzone przez szefową), brak wykształcenia kierunkowego (nadrabiam pasją i innymi rzeczownikami z podręcznika dla ludzi zmieniających swoje życie). Jest piątek, trzynastego listopada dwa tysiące piętnastego roku. Warszawa, centrum miasta. Od wtorkowego popołudnia nie sprawdzałam służbowej poczty, od wczoraj nie wyłączyłam w prywatnym telefonie trybu offline. Myśl o zmierzeniu się z obowiązkami, nawet tymi w stylu 'hej, wrzuć ten link na firmowego fejsa', powoduje we mnie histerię. Słucham Zeusa, żeby na trasie przystanek – biuro nie zwalniać kroku. Nie wiem jeszcze w jakim kierunku pójdzie rozmowa którą zaraz zacznę.
Broniłam się przed tą myślą: przecież to bez sensu, i co dalej, jak żyć, jest super przecież. Gówno prawda: przestało być super jakiś miesiąc temu. Antydepresanty biorę tylko dla formalności – i tak już nie działają. Brak koncentracji znokautował mnie boleśnie; nawet aplikacje w telefonie, prowadzenie notatnika i dwóch kalendarzy nie pomagały mi ogarnąć obowiązków, terminów i wszelkich zależności w których to ja powinnam orientować się najlepiej. Szefowa zadaje mi pytanie, ja wpadałam w panikę i nerwowo próbowałam przypomnieć sobie, czy jestem w stanie w ogóle jej odpowiedzieć. Przeraża mnie konieczność zrobienia absolutnie czegokolwiek - nie tylko za wypłatę ale i tak na co dzień, w życiu: wykonania telefonu, zmycia garów, ustalenia terminu poprawki kolokwium sprzed roku (panie doktorze, mam depresję i nie mogłam wstać na zaliczenie). Najchętniej zapadłabym w śpiączkę - w końcu to solidne wytłumaczenie na znowu nie ogarnęłam, a inicjatywa jakby nie moja. Połączenia między neuronami w mojej głowie przypominają trasę kolejową Warszawa - Białystok: teoretycznie blisko, szybko i bezproblemowo, w rzeczywistości wymagana jest przesiadka, czas podróży niebezpiecznie się rozciąga, problem na łączach.
Nawet swojej matce powiedziałam wczoraj przez telefon, że w sumie to jest chujowo. Odebrała zdziwiona, że w ogóle dzwonię - nie powiem przecież, że przez ostatnie dwa tygodnie nie odzywałam się bo byłam żywym trupem; że zastanawiałam się, czy to już jest czas na stawienie się na oddziale psychiatrycznym, czy może jednak panikuję i jestem w stanie obronić się sama przed sobą. Staram się jej dawkować tego typu informacje - nie mówię wprost że chciałabym umrzeć, delikatnie raczej:ostatnio ze mną gorzej, to chyba nadmiar obowiązków, nie, studiów nie rzucę, już mnie tak nie stresują.
W biurze nikogo jeszcze nie ma. Pakuję swoje rzeczy, przygotowując się na ewentualność wypierdalaj w podskokach, bo jak na rasowe DDA przystało przewiduję tylko najgorsze scenariusze i zawsze czuję się bardziej winna niż nakazywałby rozsądek. Znowu się waham: może jednak zostanę, w ten weekend już naprawdę nadrobię wszystkie zaległości, a w poniedziałek z czystą kartą pobawię się w hej, udajmy że nie było ostatnich trzech tygodni, znów jestem pracownikiem miesiąca? Przychodzi kolejny mail, znowu ogarnia mnie strach - nie, kurwa, tak się nie da żyć, nigdy nie skakałam do wody bo bałam się zrobić ten jeden krok w pustkę, pora się wreszcie nauczyć jak to działa. Przeglądam - z konieczności - służbowego facebooka, nie znoszę gnoja. W prywatnych internetowych rewirach filtruję treści pod siebie, tutaj nie mogę kazać ludziom wypierdalać, więc jak na złość idioci najczęściej zawracają mi dupę.
Zaczynam rozmowę od razu, chociaż już nie pamiętam jak. Muszę ci coś powiedzieć? Musimy porozmawiać? Wiesz co, ja stąd spierdalam żeby nie zwariować? Mówię o wszystkim: o popołudniu spędzonym w poczekalni poradni zdrowia psychicznego, o tym że nie jestem w stanie skoncentrować się na wykonaniu żadnego zadania, a przede wszystkim: że muszę iść się leczyć, że jeżeli jeszcze trochę pobawię się w superbohaterkę to w końcu widowiskowo pierdolnę na twarz, że to już chyba ostatnia chwila żebym na spokojnie domknęła wszystkie sprawy, przekazała je komuś innemu i poszła lizać swoje rany.
Na szczęście nie pracuję w korporacji, więc już dwa dni robocze później rozsyłam ostatnie instrukcje, przegryzam sushi, porządkuję dokumenty. Odpinam klucz do biura i pierwszy raz używam opcji 'wyłącz komputer' zamiast 'zahibernuj'. Wydaje mi się, że spotykam się ze zrozumieniem i swego rodzaju troską. Jest mi trochę smutno - robiłam to co lubię i rzuciłam na własne życzenie, chyba mnie pojebało, każdy by westchnął. Równolegle czuję jednak ulgę, a ciężar z garbów gdzieś się ulotnił. I'm Django Freeman. Zgredek jest wolny.
MARCELINA
"Muszę zrobić coś od zera, bo nie mogę już polegać na tych umowach o dzieła." Ta była o pracę na czas określony, ale też chuja warta. Nie kazali nosić pampersów jak w "Dniu Kobiet", ale też mieli politykę produktywności. Nie było romansów z kierownikiem, bo tę funkcję pełniła laska.
Pobudka o 5, przeleżenie do 5:10. Wkładam dresy, bluzę z logiem okolicznego klubu piłkarskiego, z naszytym na plecach hasłem "Wariaci z Gliwickiej" (Gliwicka to ulica przy której znajduje sie miejscowy psychiatryk w którym się kiedyś regenerowałam). Piździ już trochę mniej, a więc szuram do kuchni, kawa, do pracy kanapki z krzywo ukrojonym chlebem i pomidorami, szybka higiena, cebula na czubku głowy, wygodne ciuchy, skromny makijaż. Na pierwsze śniadanie owsianka instant z dodatkiem śliwek - cała wyjebana do śmietnika, śliwki mi nie leżą. Zazwyczaj brane leki na dwubiegunówkę dzisiaj wyjątkowo olane, po wczorajszym porannym incydencie z podwójnym widzeniem. 6:10 wypad przed blok, na ośkę w oczekiwaniu na prywatnego szofera. Wjechał, wsiadam, jedziem. W głośnikach Pro8l3m. Ciemno jak w dupie, ciężko o entuzjazm. W czasie drogi staram się go jakoś w sobie wzbudzić. Dzisiaj cisnę na koncert Fisza przecież. W robocie tylko 7.5 godziny. Zawsze lepsze to niż na 13 do wieczora. Zresztą mam na to wszystko wyjebane, tak jak zwykle. Robota to tylko robota. Życie dzieje się ciągle, nie żyję od weekendu do weekendu, od urlopu do urlopu. Dlatego też biorę co się da z tych godzin spędzonych w robocie. Idiotów olewam. Pomagam komu się da, działanie skraca oczekiwanie. Może nie będzie aż tak źle. 10 minut skradzione z miłością mojego życia na parkingu przed wejściem unosi kilka centymetrów nad chodnikami. Skradziony buziak przed samym wejściem dodaje kolejnych kilkanaście. Jest coś więcej niż te chore miejsce, mam w życiu coś o wiele ważniejszego, coś bezcennego. Na dodatek mogę na to coś patrzeć w robocie. Jest git.
6:40. Chwila na przebranie, ostatnie siku, jakieś rozmowy ze współpracownikami. Ktoś robi sobie kawę, ktoś prasuje koszulkę (akurat ja), ktoś pali ostatniego papierosa (akurat od 45 dni nie ja, rzucam szlugi). Ktoś mówi już o tym co trzeba będzie zrobić, ktoś jeszcze analizuje wydarzenia poprzedniego dnia, ktoś sobie żartuje, żeby nastawić się pozytywnie, ktoś narzeka jednocześnie programując się chujowo. Ja trochę obserwuję, dbam o swojego małego Buddę. Mój dzisiejszy dzień zależy tylko i wyłącznie ode mnie. Będą chujowi klienci, ktoś mnie opierdoli, jakiś gagatek będzie narzekał, koleżanka z kasy obok zirytuje, przełożona będzie się czepiać, może czas się będzie dłużył, może będę głodna na długo przed przerwą, może dzień spędzę na malowaniu trawy na zielono, bo klientów nie będzie. Spoko.
Od 7. Spoko, jest nas dużo w polu kasowym, ktoś będzie mógł krążyć na działach. Uwielbiam to, im mniej w jednym miejscu, za szklaną hartowaną tym lepiej. Odkurzam cement z porozrywanych worków, niszczę stojak na reklamy, cała w pyle. Potem przebijam ceny ozdób choinkowych, aniołków, bombek, reniferków, łancuchów, mikołajków, choineczek, spoko. Skanuję inne piękne takie, robię swoje pierwsze regałówki. Czasem wpadam na kasę, w czasie przerw, potem jeszcze dłużej. Spoko. Trochę heheszków, trochę unoszenia kącików ust innym. Dowiaduję się, że jedna z pracownic zwalnia się po 8 latach pracy. Cieszę się razem z nią, nie wiem jak wytrzymałabym tu tak długo. Niemożliwe. Ale good for her, w końcu wypierdala. W sumie 16 lat przerobione w marketach, trochę zwlekała ze zmianami. Ale spoko. Tylko kiedy wypierdolę ja? Mam tu na koncie niewiele, kilka miesięcy, ale dół jest, sama miałam zmienić tą robotę już dawno. Żadna praca marzeń, codzienna kurwica. Hajs marny, większość kraju za taki napierdala. Bardziej boli mnie kiedy go dostaję i mam konto full, niż kiedy nie mam go pod koniec miesiąca i konto empty. Świadomość tak bardzo zmarnowanego czasu i niewykorzystanego potencjału boli w chuj. Charakter pracy sam w sobie nie wkurwia, żadna praca nie hańbi.
Retrospekcja. Trzy tygodnie temu jeszcze na L4. Z pieczątką i podpisem psychiatry. Bez symbolu choroby, bez żadnej diagnozy. Sama coś musiałam powiedzieć kierowniczce, wyszło, ze depresja. Ale że od teraz, od niedawna, nie że od 5 lat leczona, z pobytem w psychiatryku. Tylko tyle się sprułam, ile uznałam za niezbędne. Depresja chwilowa, po prostu epizod depresyjny wynikły z górki.. Wcześniej porobiona, ciągle na kawie, dużo fajek, mało snu, dużo spotkań, niewiele w domu, dużo wszędzie indziej. No to jebło, stał się dołek. Było minęło, po powrocie do roby na normalnych obrotach, żadnej taryfy ulgowej, żadnych zmian w grafiku, wszystko spoko. W bardzo dobrym nastroju i kondycji, żadnych zastrzeżeń. Dwa dni przed trzynastym rozmowa z kierowniczką o awansie. O moim awansie, a więc chyba spoko co nie?
Po 13. W sumie spoko. Do końca szychty coraz bliżej. Siałam miłość, pokój z Tobą. Uśmiech, dzień dobry, proszę, przepraszam, do widzenia, miłego dnia. Szefowa miła, do rany przyłóż. Jakieś miłe pogawędki z pracownikami, dzień spędzony na robieniu różnych rzeczy. Spoko. Schodzę się rozliczyć, pochód z ochroniarzem do biura. Telefon, wzywają mnie do personalnej. Wchodzę, ona stoi, kierowniczka na krześle, na stole kartka.
Czasozapętlenie.
Siadam, uśmiecham się, wiem o co chodzi. Któraś mówi, że dwutygodniowe wypowiedzenie, że im przykro, bo miały wobec mnie plany, bo dobrze się ze mną pracowało. We mnie radość, ulga, ekscytacja. Ale okej, muszę wysłuchać tego pierdolenia. Że boją się, że nie dam rady, że praca ma stresujący charakter, że się o mnie martwią. No okej, mówię, że pewnie sama bym to niedługo zrobiła, w sensie - zwolniła się. One potakują, myślą, że się zgadzamy. Mówimy to samo, ale mamy na myśli coś innego, tego nie rozumieją. Mówię, że praca taka i owaka, one myślą, że za trudna, że nie ogarniam. A ja po prostu mówię, że marna, chujowa, że mi ulżyło, bo męczyłam się cholernie. Znów się mijamy, ale to dobrze. Dostaję urlop za użety, dwa dni na "szukanie pracy". Sugerują, że mogę wziąć L4, żeby już nie przychodzić. Nie mam takiego zamiaru. Chcą mnie zwolnić z pracy wcześniej, grzecznie dziękuje. Nie jestem w szoku, nie jest mi smutno, nie załamię się im tam. Przepracuję jeszcze te 45 minut. Spoko.
Czuję się dobrze, energii mam w trzy dupy, nie jestem w depresji. Zwolnienie jest absurdalne, niesprawiedliwe, krzywdzące, dyskryminujące. Nie mam zamiaru się jednak z firmą szarpać, mam na nich wyjebane. Nie chcę ich za sobą ciągnąć, tej złej energii, bo wchodzę w nowe, lepsze. Mam motywację, mam siłę, mam chęci, mam pomysły. Nie ma opcji, że nie dam rady. Piątek trzynastego potraktuję jak filmowy symbol, patent na zmianę życia o 180 stopni. Może być coś bardziej epickiego niż zwolnienie z pracy w taką datę i to z powodu depresji? No już na bardziej badassowy motyw w życiu mogę nie trafić, trzeba więc jak najlepiej wykorzystać ten. A energii, mocy i determinacji mi nie brakuje, absurdalnie.
0 komentarze