Przebudzone Niedziele #1
Formuła Przebudzonych Niedziel siedziała już w mojej głowie sporo czasu. Na początku Niedziele miały być Piątkami, ale jednak te pierwsze bardziej kojarzą mi się i same w sobie też trochę symbolizują nowy początek, pewnego rodzaju przebudzenie. Piątki w tym kontekście są dosyć uboższe, kojarzą się raczej z wyluzowaniem, zabawą i zostawieniem wszystkiego za sobą. Dlatego zapraszam Was na pierwszą z serii Przebudzoną Niedzielę.
Czym są Przebudzone Niedziele?
W mojej głowie zrodziły się dlatego, że miałam sporo pomysłów na teksty związane ze zjawiskami, które dla mnie są pewnego rodzaju oświeceniem, czymś zagadkowym, ale jednocześnie wartym poznania. Bardzo fascynują mnie wszystkie rzeczy, działania, osoby, które pokazują świeże i nietypowe podejście do życia. Jest to wszystko to co skłania do przemyśleń, przewartościowania, otworzenia swojej głowy na coś nietypowego. Moja fascynacja psychiką nie kończy się tylko na poznawaniu jej bardziej naukowych mechanizmów, tych konkretnych popartych badaniami i dowodami. Równie wielką ciekawością darzę te wszystkie jej aspekty, które zahaczają o zjawiska niewytłumaczalne, może czasem paranormalne. Słowami Mickiewicza:
Czucie i wiara silniej mówią do mnie/ Niż mędrca, szkiełko i oko.
Przebudzone Niedziele są właśnie odpowiedzią na fascynację taką tematyką. Są w Niedziele jak już wiecie, bo ten dzień tygodnia najbardziej kojarzy mi się z przebudzeniem, duchowością i nowym początkiem. Bardzo chciałam się podzielić z Wami tymi wszystkimi zjawiskami, które poznałam już do tej pory i które uważam za warte uwagi. Zdecydowałam się więc wprowadzić stałą formułę na bloga i mam nadzieję, że wśród Was znajdą się osoby do których ta formuła przemówi.
W planach są więc teksty o mindfulness, Eckharcie Tolle, Katie Byron, Radykalnym Wybaczaniu, energii kwantowej, Castanedzie, Matrixie i wielu innych.
Nie będę próbowała nigdy Wam niczego wcisnąć czy przekonywać Was do swoich poglądów. Zawsze pokażę Wam dane zjawisko, osobę, ale tylko i wyłącznie Wam pozostawię ocenę. Oczywiście napiszę o swoich poglądach, wpływie danej jednostki na moje życie, o tym co ja względem niej myślę i przede wszystkim czuję, ale o reszcie zadecydujecie tylko i wyłącznie Wy. Zresztą w wielu przypadkach o konkretną ocenę będzie trudno, bo często będziemy ocierać się o metafizykę i jak wcześniej napisałam - mędrcy, szkiełka i oka nie będzie. Chcę Wam po prostu pokazać pewne różne, interesujące zjawiska i poglądy, dzięki którym poszerzyła się moja życiowa świadomość, wiedza, tolerancja.
Przebudzone Niedziele otwiera Joyce Meyer.
Kim jest Joyce Meyer?
Moimi słowami, bo nie chcę przeklejać Wam żadnych bajerów z Wikipedii. Joyce Meyer (Pauline Joyce Hutchison) jest amerykańską chrześcijańską pastor i kaznodziejką, urodzoną w 1943 roku w Saint Louis. Z jej wielu kazań dowiedziałam się, że łatwo w życiu nie miała, w dzieciństwie była molestowana seksualnie przez swojego ojca, o czym otwarcie opowiada. Po szkole średniej wyszła za mąż, jej pierwszy mąż zdradzał ją, bił i zmuszał do kradzieży, a ta wątpliwa bajka trwała 5 lat. Później bywało gorzej i lepiej, jej stosunek do religii także się zmieniał, czasem wierzyła bardziej, a czasem po prostu mniej. Wyszła za mąż po raz drugi za swojego obecnego męża, Dave'a Meyera. Była członkinią kilku organizacji religijnych. I tak krok po kroku, stała się trochę celebrytką, bardzo guru religijnym.
Historia Joyce to trochę taka bajka od zera do milionera. Teraz posiada kilka domów, podobno lata prywatnym jumbo jetem, małżonek ma zajebistego mercedesa, ogólnie na brak pieniędzy na pewno nie narzeka. Jak do tego doszła? Przez prywatne odpłatne konferencje, sprzedaż swoich książek i parę innych. No ale jak ma kasę i naucza Słowa Bożego to jest przecież źle, no nie? Tak być nie powinno, powinna zapieprzać w rozerwanych sandałach, nosić worek pokutny i mieszkać w slumsach, bo to pasuje bardziej. A przecież Bóg na pewno nie chce, żeby miała dobre i dostatnie życie. W internecie znajdziecie od groma różnych artykułów, gdzie Meyer nazywana jest fałszywą prorokinią, wilkiem w owczej skórze, obłudnym Midasem. Nie podoba się ludziom to, że kobieta ma pieniądze i używa ich dla własnej przyjemności. Jej wystąpienia są dla nich trywialne, reakcje publiki wyreżyserowane, to co mówi albo wyssane z palca albo bardzo, bardzo, bardzo naiwne. Co lepszy mówi na jakie cele on przeznaczyłby kasę, bo na pewno byłyby to TYLKO cele charytatywne i pomoc potrzebującym, a nie wart miliony dom dla dziecka. Pisze się o tym, że zbyt mały procent pieniędzy ze swoich dochodów przeznacza na cele charytatywne, że w podatkach coś jej śmierdzi.
I powiem Wam szczerze, że dopiero przy okazji pisania tego tekstu zapoznałam się z tymi różnymi poglądami. Bo wcześniej nie były mi one wcale potrzebne do szczęścia i do budowania opinii. Nie traktowałam Joyce jak scjentologów czy innej sekty. Nie doszukiwałam się źródła jej dobrobytu. Nie doszukiwałam się też nigdzie tego, że to złe jak ktoś ma się dobrze. Nie było to dla mnie w ogóle istotne. Może to naiwne z mojej strony? Może powinnam brać to wszystko pod uwagę, zamiast z przyjemnością i bez uprzedzeń czytać jej książki czy oglądać kazania? Może powinnam sobie zaszczepić to uprzedzenie, żeby w jej słowach doszukiwać się manipulacji? Jej nauki są nazywane ewangelią sukcesu, mówi się, że przeinacza ona założenia nurtu teologicznego z którego się wywodzi, czyli Ruchu Słowa Wiary. Jego tok rozumowania można podsumować słowami, że jeśli wierzysz w coś wystarczająco mocno, działasz z wiarą to Bóg spełni każde twoje życzenie. Naiwne? Cholera wie, na tym samym polega Prawo Przyciągania, które odkopała Rhonda Byrne, a jakoś niewiele osób podpierdala się do jej kasy, która na pewno jest spora, a której dorobiła się dzięki Sekretowi, Magii, Bohaterowi i nie wiem czemu tam jeszcze. Ale nie reprezentuje ona Boga i nie odnosi się do religii, mało tego nie jest kaznodzieją, więc niech robi co chce.
Jakie jest moje podejście do Joyce Meyer?
Nie byłam na żadnej z jej płatnych konferencji, z tego co wiem była w Polsce chyba tylko raz, parę lat temu. Ale gdy kiedyś będzie to jeszcze możliwe to być może się wybiorę i nie będę się chyba czuła bardziej oszukana, niż parę miesięcy po wyborach prezydenckich. Nie kupiłam do tej pory żadnej z jej książek, ale ściągnęłam i przeczytałam te ebooki, które za darmo, legalnie, udostępnia na swojej stronie (najpierw trzeba się zalogować). Jej książki są podobno bardzo często rozdawane za darmo, liczba jest już liczona w milionach. Poza tym obserwuję jej polski profil na Facebooku i czerpie pozytywną energię z pojawiających się tam artykułów, cytatów itp. Poza tym oglądam jej kazania, które można zobaczyć na YouTubie. Wcześniej emitowano audycje jej programu Codzienna Radość Życia na ReligiaTV, ale jakiś czas temu ściągnięto je z anteny i już sama nie wiem czy przywrócono, bo przerzuciłam się na YouTube. Oczywiście jej kazaniom i nauczaniom zarzuca się nadmierny optymizm, wykorzystywanie wyrwanych z kontekstu fragmentów Pisma Świętego, zbytnią hałaśliwość, niemożliwe do spełnienia obietnice. Jej przeciwnicy i wątpiący w jej powołanie mówią, że obiecuje ona gruszki na wierzbie, że nie jest konsekwentna w wykorzystywaniu Pisma Świętego, że pokazuje tylko co jej pasuje, że ludziom wciska do głowy jakiś motywacyjny szit i że w życiu wcale nie jest i nie może być tak kolorowo jak ona to mówi. Ja widzę to inaczej, uważam że jej kazania są właśnie pełne optymizmu i dobrej, szczerej energii, że motywuje ona ludzi do samodzielnego studiowania PŚ, że pokazuję że nic samo od siebie się nie zmieni i niekoniecznie dobrze jest wierzyć w cuda, gdy się naprzeciw tym cudom nie wychodzi. Poza tym chętnie dzieli się swoją przeszłością, co dla wielu osób jest bardzo pomocne, bo odzyskują wiarę w największych kryzysach swojego życia. Wiarę w to, że mają moc sprawczą, by uzdrowić swoje życie, wiarę w to że nie są z tym sami i że można te przeszkody pokonać. Mówi, ze dobrobyt i bogactwo nie są grzechem, a Bóg pragnie byśmy byli szczęśliwi. Oczywiście sceptycy twierdzą, że jest to po prostu wybieranie z Biblii tylko dobrych i pozytywnych fragmentów, a Bóg chce żebyśmy cierpieli i przykładnie nieśli swój krzyż. Joyce Meyer jest otwarta, szczera i radosna, a jej nauki naprawdę pomogły wielu ludziom odzyskać wiarę w Boga i w swoje możliwości. Joyce stworzyła misję Hand of Hope, międzynarodową organizację, której działanie obejmuje programy żywnościowe, opiekę medyczną, domy dla sierot, kampanię wodną, pomoc dla ofiar klęsk żywiołowych i działania mające na celu zwalczanie handlu ludźmi. Wraz z obecnym mężem stworzyła w swoim rodzinnym mieście centrum pomocowe Saint Louis Dream Center.
Joyce Meyer poznałam kiedy wychodziłam z mojego ostatniego, chyba najcięższego epizodu depresji. Nie szukałam żadnego oświecenia, ale patrząc na tą sytuację można to odebrać troszkę tak, że po wielkim gównie i nieszczęściu, pojawiło się w moim życiu światełko w postaci Joyce Meyer. Czy jest tak według mnie? Bardzo chciałabym kiedyś napisać o tym jak wielokrotna depresja zmieniła moje podejście do życia i o tym w jaki sposób być może mnie oświeciła. Myślę, że to może być dość obszerny tekst i przede wszystkim dla mnie spora inwigilacja tego wszystkiego. Zresztą jako jeden z tematów Przebudzonych Niedziel, chcę Wam kiedyś pokazać mężczyznę, który swoją chorobę afektywną dwubiegunową traktuje jak przebudzenie, a niekoniecznie przewlekłą dolegliwość fizyczną. I po wszystkich filmach i artykułach jego autorstwa, nie sposób mi jednak nie brać pod uwagę właśnie takiej możliwości. Że być może to nie jest wina genetyki, nieprawidłowej pracy jakichś tam neuroprzekaźników (bo w tą wersję też już wierzę coraz mniej), a faktycznie całą odpowiedzialność mogę umiejscowić w poprzednich doświadczeniach życiowych. Dlatego Joyce Meyer też być może ma udział w tym, że postrzegam moje problemy inaczej. Nie będzie w tym chyba nic dziwnego, skoro depresja jest często także przedstawiana jako kryzys wszystkiego, a więc także myślenia, poglądów, wiary.
Jak zmieniło się moje podejście do religii?
Moje podejście do religii zawsze było raczej jasne. Nazywałam sama siebie zatwardziałą agnostyczką i nie próbowałam sobie wmawiać, że Bóg istnieje na pewno, albo że na pewno nic więcej w tym świecie nie ma. Podchodziłam do tego zawsze racjonalnie, planowałam też dosyć konkretnie apostazję, ale nie doszło do niej jak na razie. Nigdy nie byłam osobą wierzącą. Do tej pory jednak tematu religii raczej unikam, bo nie mam w nim aż tak dużej wiedzy, aby móc się z kimś spierać i dyskutować. Tak oczywiście, mam własne doświadczenia i poglądy, ale nie jestem wystarczająco kompetentna by wchodzić w polemikę z osobami, które wiarą faktycznie się interesują. Moje podejście do sprawy jest moją ochronna tarczą, która zezwala mi na unikanie tego tematu i odnoszenia się z niechęcią i brakiem zainteresowania do niej. Ale nie wiem na tyle dużo, żeby móc dyskutować z kimś na poziomie naukowym. Nie czytałam nigdy Biblii, nie mówiąc o studiowaniu jej. Jest to jednym z moich wielu celów, ale skoro wielu, to nieprędko jednak pora na jego realizację nastąpi, bo nie jest to mój priorytet. Od razu kiedy rodzice przestali zmuszać mnie i moje rodzeństwo do chodzenia do kościoła co niedzielę, zaprzestałam tego. Nie wspominając już o tym, że w tym kościele nawet jak niby musieliśmy, bywaliśmy niezwykle rzadko. Na religię w każdej ze szkół chodziłam, nie kombinowałam aż tak, żeby dostać z niej zwolnienie albo zastępczo uczęszczać na etykę. Ale podchodziłam do religii bardzo obojętnie i chyba nie jestem jedyną, której ta dziedzina nie obchodziła. Po szkole już religią się nie interesowałam, bywałam w kościele jedynie przy okazji uroczystości typu ślub, komunia, pogrzeb. Nie pogłębiałam swojej wiedzy i nie konfrontowałam jej samodzielnie. Było mi to obojętne.
Teraz mam już konkretne zamiary na to, żeby zacząć studiowanie Pisma Świętego i skonfrontowania swojej niewiedzy. Joyce Meyer traktuję więc jako taki zaczątek tej przygody, coś co mnie do niej skłoniło. Nie jest bez znaczenia fakt, że poznałam jej nauki, kazania, książki w momencie poważnego życiowego kryzysu, psychicznego załamania. Ale żadną sekciarą się nie stałam. Być może Meyer jest takim religijnym elementarzem w moim wypadku, czymś co zaczyna pewien etap. Nie stanę się z pewnością reiligjnym maniakiem, raczej też całkowicie się nie nawrócę, cudu nie będzie. Ale te miesiące, które spędziłam w pewnym sensie na poznawaniu nauk tej kobiety bardzo mi pomogły i raczej gdyby nie depresja, to nie zwróciłabym się w te stronę. Nie odczuwałabym potrzeby jakiejś redefinicji, jakiegoś oświecenia, duchowej strawy. Na pewno nie w kontekście religijnym. I otrzymałam to wszystko w zjadliwej dla mnie dawce i postaci, właśnie dzięki tej kobiecie. Może więc jednak coś także jej zawdzięczam.
A Wy znacie Joyce Meyer, jej kazania i nauki? Jeśli tak, to jakie jest Wasze podejście? Może macie coś, co działa na Was podobnie? Jaki jest Wasz stosunek nie tylko do religii, ale do samych duchowych oświeceń w różnych formach i formatach?
0 komentarze