Haszło? Czyli moja prywatna przerwana lekcja muzyki.
Znacie odpowiedź na powyższe pytanie. Haszło? Rozkminiacie teraz jakie jest hasło? Ja jako fanka Masłowskiej powiedziałabym, że ptaki latają kluczem, ale byłoby to przed moim pobytem w psychiatryku. Mam już takie filmowe przeżycie za sobą i dlatego uważam za swój święty obowiązek rozwiać troszkę wątpliwości. Pytasz o wstyd tak? Nie, wstydu i uprzedzeń nie mam.
Żebyscie sobie jeszcze lepiej zbudowali obraz autorki tego bloga, która z otwartością pisze o swoim szaleństwie i o innych wariatach oto moje dwa ulubione soundtracki do pisania tekstów - Sinister i Słoń . I tak pisze pod nie nawet w tak piękne, słoneczne, ciepłe wiosenne dni. Nawet te łagodne teksty tworzę słuchając o chujach w oczodołach, zamrażaniu gówna i wciskaniu blendera w pysk. Nie działają na mnie odgłosy kawiarni czy deszczu. Dlatego z dumą przyjmę opinie, że mam zryty beret, chociaż pomysły ambitne. Zresztą o i od Słonia to powinni się w szkołach uczyć.
A wracając do tematu. Jak jesteście na bieżąco w internetach to czytaliście pewnie ten tekst - Co powiesz, gdy uciekinier ze szpitala psychiatrycznego zapyta Cię o haszło? Jeśli nie to koniecznie teraz przeczytajcie, bo jest to piękny wstęp do tego tekstu, a także niesamowicie zabawna historyjka.
Wszystko co napiszę poniżej jest moją jak najbardziej subiektywną opinią i moimi osobistymi obserwacjami. Tekst ten nie ma na celu zniechęcania/zachęcania do hospitalizacji, krytyki systemu czy kreowania jakichkolwiek bezwzględnych opinii. Tym tekstem chciałabym po prostu kontynuować zdrową dyskusję na temat chorób psychicznych, postrzegania ich przez społeczeństwo etc. Moim marzeniem jest złagodzenie wizerunku osób chorych psychicznie, ukazania tych ludzi posługując się jako przykładem moim wizerunkiem jako ludzi zwyczajnych, takich jak Ty, żyjących wśród nas, błagających o akceptację. Kiedyś napisałam już tekst o pobycie w szpitalu spychiatrycznym (oto on), ale chciałabym poruszyć temat po raz kolejny, korzystając z tego, że na blogu pojawiło się kilku nowych, fajnych Czytelników.
Piszę go dla wszystkich osób przed lub po pobycie w szpitalu psychiatrycznym, zdiagnozowanych lub przed diagnozą, tych którzy starają się sobie pomóc i tym którzy nie mają jeszcze odwagi, żeby przyznać przede wszystkim przed samym sobą, że mają problem.
I jeszcze bardzo ważna rzecz. Jeszcze tego tekstu nie napisałam, ale już wiem, że będzie mnie to kurewsko boleć. Nie, nie sam tekst czy szczerość. To, że wiele osób go po prostu nie zrozumie. Fakt, że ja napiszę o ludziach którzy nie stanowią niebezpieczeństwa, o oddziale otwartym , a ktoś zacznie mi pierdolić, że tak to ten otwarty, a na zamkniętych są wariaci z krwi i kości, mordercy i gwałciciele, którzy udają chorobę jak Edward Norton w filmie "Lęk pierwotny" (swoją drogą zajebistym filmie). I pomyśli, że na nic te moje wywody, bo i tak nie mam racji. Tyle, że tu o rację nie chodzi. Jeśli myślisz w podany wyżej sposób to Ty nie masz prawa do JAKIEGOKOLWIEK zdania, bo Ty po prostu niczego w tym temacie nie rozumiesz. Nie rozumiesz, bo nie potrafisz nawet czytać ze zrozumieniem. Dla takich osób po prostu end of story, mogą siać głupotę gdzie indziej.
Tyle, że tacy ludzie to chyba nawet tego bloga nie czytają ;)
Czy balibyście się, gdyby Wasze życie stworzyło takie okoliczności w których niezbędnym elementem byłby Wasz pobyt w szpitalu psychiatrycznym? Zapewne tak, ja też się bałam. Udałam się tam dobrowolnie, 20 samotnych minut w izbie przyjęć nie przeraziło mnie w żaden sposób, ale wtedy jechałam już z rzeczywistością lekko na haju. Samo przyjęcie na konkretnym oddziale też nie było mega fatalne, coś tam popłakałam, piguły dały Relanium, odebrały dezodorant, pasek ze spodni, szalik, słuchawki do telefonu, spisały zeznania i wprowadziły na salę. Byłam już w stanie Buddy dlatego te pierwsze popołudnie było lajtowe. Na mojej sali kobiety w wieku od 30 do 80, ładnie się przywitały i zaczęłyśmy umilać sobie czas small talkiem. Zapytały o mnie, o okres istnienia na tej planecie, którego krótkości ukryć się nie da, coś tam o powody, ale żadna nachalnie czy w chujowy sposób. Wszystko spoko, jedyne co mnie wkurwiło to ta sama piguła, która nafaszerowała mnie Relanium, brutalnie mnie budząca w godzinach wieczornych, ale przedlekowych (koło 18, leki są o 21). Bała się, że nie będę spała w nocy, że odpierdolę manianę i że w ogóle jak to można spać tak głębokim snem o 18, nie zważając na to, że wcześniej wjebała we mnie końską dawkę Relanium. Tylko to mnie wkurwiło, poza tym spoko. Tak, pierwszy dzień przetrwałam, nikt mnie nie okradł/nie zgwałcił/nie zabił, a nawet nie obraził.
W pozostałe dni było identycznie. Jedyne i ewentualne przykrości jakie zostały we mnie wzbudzone zostały wystrzelone przez panią psycholog, ale magister. Wszystkie lekarki z zespołu, łącznie z ordynatorką miały wielkie parcie na to, żeby przypadkiem tej drugiej tytułu kurwa nie podwyższyć. Pani magister, pani doktor, pani salowa, pani oddziałowa, pani pielęgniarka. Ale czy miała ona taki zamiar? Taki zawód chyba. Zresztą gdyby mi w pewnym sensie nie zrobiły wszystkie pewnego rodzaju prania mózgu to też chuj bym zrozumiała z tego całego pobytu. Pięć lat leczenia dużych manii i depresji przez odstawianie leków i branie zbyt małych dawek niczego mnie nie nauczyło, więc były pewnego rodzaju ostatnią deską ratunku. Tym bardziej, że trafiłam tam z powodu stanu psychotycznego, który był właśnie spowodowany zmniejszeniem sobie dawki leków, spaniem po 4 godziny na dobę i kilkurazowym towarzyskim sięgnięciem po alkohol (to wszystko, to skutki pojebanej pracy, której się rok trzymałam).
Miałam też pewnego rodzaju szczęście, bo na tym oddziale pracowała moja lekarka (psychiatra), która zajmuje się mną już od pięciu lat, dlatego dzięki temu ani mnie zbyt szybko nie wypuściły, ani za długo nie kazały tam gnić. Żadnych innych przywilejów ani ja, ani nikt inny niestety nie dostał. Nie chce jechać po szpitalu, oddziale czy zespole, ale jednak taki psychiatryk jest jedynie doraźną pomocą. To taka ochronka, dzięki której nie zabijesz ani siebie ani nikogo innego (żartuję..). Lekarze odsyłają na terapie, do ośrodków, przy wypisie wypisują pakiet leków na początek. Jeśli myślisz, że tam ktoś pomoże Ci, bo psycholog będzie z Tobą często rozmawiał, psychiatra często Cię badał, a szereg zajęć będzie szeroki to niestety tak nie jest. TAM tak nie było. ALE WIEM, że takie są po prostu realia i nie ja pierwsza i nie ostatnia. I to, że rozmawiasz z lekarzem dłużej niż pół minuty (podczas obchodu) oprócz pierwszej rozmowy po przyjęciu też jest złudzeniem. Lekarze albo czasu nie mają albo być może trochę też nie chcą go mieć. Badania psychologiczne mające na celu pomoc w zdiagnozowaniu zaburzenia osobowości robiłam sobie sama, na łóżku wypełniając arkusze. Myślę, że to wystarczająco jednak obrazuje pewne fakty.
Zajęcia w szpitalu. Muzykoterapią jest leżenie i słuchanie muzyki (zasypiałam), inne zajęcia to jakieś spacery, 10 minut gimnastyki porannej, jakieś robótki ręczne. Terapeutka była jednak świetna. Na nią złego słowa powiedzieć nie mogę. Co dalej? Wyjścia do kościoła, sklepu, na jakieś wydarzenie na inny oddział. Weteranki siedzące w szpitalu od kilku miesięcy wykorzystywały już te przepustki na krótkie wyjścia nawet na jogging. Psychorysunek to okazja głównie dla pacjentek do NADINTERPRETACJI rysunków stworzonych przez inne pacjentki na dany temat. Po pierwszych zajęciach nauczyłam się, że nie powinnam rysować tego co naprawdę myślę i czuję, bo czas pobytu wydłużał się wprost proporcjonalnie do prawdziwości jaką mój rysunek przedstawiał. Niestety rysowanie jedynie kresek i kółek też nie wchodziło w grę, bo to było odczytywane jako brak współpracy i to także było ryzykowne. Ale wykombinowałam swój złoty środek, uczestniczyłam aktywnie acz umiarkowanie w interpretacjach, a dodatkowo zastosowałam też jechanie po niektórych zbyt złośliwych pacjentkach, gdy te ze słoneczka na rysunku odczytywały wypierane molestowanie w dzieciństwie...
Mówię o tym, że sama tam poszłam, a potem jak najszybciej chciałam wyjść i trochę się to gryzie, co nie? Byłam w szpitalu 24 dni (minus dwie przepustki) i uważam, że to było akurat. Ciągle mówiłyśmy z pacjentkami o tym, że chciałybyśmy wyjść, miałyśmy w końcu czas na rozmowy o wielu rzeczach. Z moich obserwacji wynika jednak, że BARDZO wiele pacjentek powinno było tam przebywać dłużej niż ja i zazwyczaj tak było, mimo że pocieszałam je, bo widziałam, że coraz dłuższy pobyt coraz bardziej je męczy. TO ILE JESTEŚ W SZPITALU JEST UZALEŻNIONE OD TEGO JAKI JEST TWÓJ STAN. Mimo, że nie wszystko mi tam odpowiadało, ale to w końcu szpital nie wczasy, to uważam, ze personel wywiązywał się jak najbardziej z obowiązku dbania o nasze zdrowie i bezpieczeństwo. Dobieranie, zwiększanie i zmiana leków było dobrze monitorowane, tak samo jak nasz zmieniający się stan. To czy wychodzi się szybciej czy później, jest zależne od tego czy ten stan się poprawia, pogarsza czy pozostaje bez zmian. Mój się poprawiał, ale wiele z tych pacjentek nie miało takiego szczęścia. Po wyjściu ze szpitala byłam w kontakcie z kilkoma zaprzyjaźnionymi pacjentkami i z ich relacji wiem, że po moim wyjściu wiele z chorych wyszło na własne żądanie, a wiem jak zły i niepewny był ich stan. Dla mnie szansą na sukces był głównie ostatni tydzień pobytu przed którym się początkowo wzbraniałam, bo mnie przerażał, ale ostatecznie najbardziej pomógł mi pozbierać myśli i zauważyć pewne moje schematy myślenia i działania, które mnie do tej pory wpędzały w problemy. Nawet przepustki były dla mnie świetnym sprawdzianem i oprócz swojej oczywistej funkcji, dawały mi bardzo dużo wniosków dotyczących tego jak czuję się w hermetycznym środowisku szpitala i tym jak czuję się w "dzikich" warunkach domowych.
Pozostałe dni w szpitalu oczywiście nie były ani bułką z masłem ani przyjemnym doświadczeniem. Pobudki koło 6, poranna toaleta, mycie sal, gimnastyka, czekanie na śniadanie, z naciskiem na czekanie, leki. Potem albo obchód lekarzy albo tak zwana społeczność podczas której pacjentki razem z częścią personelu omawiały bieżące problemy, a także okazja, żeby wyprosić wyjścia czy przepustki. Później jakieś zajęcia narzucone z góry albo okazja do wymyślenia sobie zajęć samemu. Obiad, leki, drzemka, znów wymyślanie sobie jakichś zajęć, kawa, znów drzemka. Kolacja, wieczorna toaleta i bardzo długie oczekiwanie na leki, żeby w końcu móc zrobić coś co jest najlepszym sposobem na upływ czasu - sen. Oczywiście cały dzień wizyty bliskich i znajomych, to jest akurat fajne, zawsze jakaś rozrywka. Jak widać - nic strasznego czy przerażającego. Taki skrót pobytu.
Teraz chorzy. Czy był tam ktokolwiek kogo się bałam? Raz, ale tylko przez chwilę. Wieczorem, po moim powrocie z przepustki została przyjęta kobieta koło pięćdziesiątki, która została zameldowana na łóżku obok mojego. Tego wieczoru chciała zabrać mój telefon, mój ręcznik, przekładała moje ubrania na kaloryferze. Sam jej wygląd też był lekko przerażający, ale głównie przez zaniedbanie i prawdopodobne nadużywanie alkoholu. Tego jednego wieczoru i tej jednej nocy bałam się o swoje bezpieczeństwo, ale ona też została wystarczająco nafaszerowana i przespała całą noc. Na drugi dzień podczas obchodu wszystkie moje poprzednie myśli zniknęły. Okazało się, że kobieta choruje na chorobę afektywną dwubiegunową tak jak ja. Zrobiło mi się wtedy głupio, bo pomyślałam sobie, że też mogę kiedyś tak skończyć. Jeśli nie będę się leczyć. Jeśli nie będę brała leków. Jeśli dalej będę taka harda i wszystkowiedząca. I jeśli nadal będę wypierać fakt, że jestem chora. Przypomniałam sobie swoje epizody maniakalne, depresyjne i pomyślałam, że chociaż nigdy nie zachowywałam się w tak nieracjonalny sposób co ona, to jednak wszystko jest możliwe.
Czy poza tym kiedykolwiek się bałam? Nie. Nawet najbardziej chore i wymagające największej uwagi i opieki osoby budziły we mnie jedynie współczucie. Nie jestem w stanie opisać tego jak bardzo było mi żal kobiety, która leżała na łóżku po drugiej stronie mojego. Była po czterdziestce, a wyglądała na sześćdzesiąt. W szpitalu od 4 lat. Żadnej rodziny, która by ją odwiedzała. Jedyne rzeczy, które miała na własność to stary, odrapany, metalowy kubek i stare, schodzone sandały. Zresztą pewnego dnia dowiedziałam się skąd je ma, bo jedna z pielęgniarek przyniosła jej nowe, takie same jak noszą pielęgniarki. Na początku irytowały mnie pewne zwyczaje tej kobiety, ciągłe wstawanie także w nocy, ciągłe picie, niedbałe jedzenie, irytujące pytania. Po tygodniu nie czułam niczego więcej oprócz wielkiego smutku jak na nią patrzyłam. Praktycznie wcale nie kontaktowała, żyła w swoim świecie. Jedynym momentem kiedy poczułam, że ona jednak wszystko rozumie był ten, kiedy się do niej uśmiechnęłam, a ona odwzajemniła ten uśmiech. Tak nieumiejętnie, jakby od dawna tego nie robiła.
Były osoby chore na schizofrenię, które opowiadały czasem niestworzone rzeczy. W takich momentach także było mi ich po prostu bardzo szkoda, tym bardziej gdy poznałam kilka lat starszą ode mnie dziewczynę, która zdiagnozowana na schizofrenię właśnie trafiła do szpitala w depresji. Bardzo inteligentna, zabawna, kontaktowa. Gdyby mi nie powiedziała to nigdy bym się nie domyśliła na co choruje. Poznając kolejne osoby chore na schizofrenię coraz bardziej przekonywałam się, że odmian tej choroby jest tyle ilu chorych. Całkowicie pozbyłam się obrazu, który podpowiadał, że schizofrenia to tylko omamy wzrokowe i słuchowe, urojenia czy dziwaczne zachowania. O tej chorobie dalej wiem tak niewiele, chociaż nadrabiałam wiedzę po wyjściu ze szpitala. Nawet zwykła Wikipedia może być lepszym źródłem informacji niż żadne źródło i posługiwanie się stereotypami. Poza tym, że wiele osób nawet nie wie, że to schizofreNia, a nie schizofreMia.
Innych przykładów nie sposób wręcz zliczyć. Chore na depresję kobiety, które okazywały się nauczycielkami na emeryturze, kobietami wielu innych publicznych zawodów, z wieloma sukcesami. Kobiety-pistolety z pięknymi dziećmi, wnukami, które tyle lat prowadziły dom, wychowywały dzieci i dbały o ognisko domowe. To mogła być moja sąsiadka, przedszkolanka, pani z osiedlowego sklepu, babcia, ciocia, mama, siostra. To byłam ja.
Mój chyba ulubiony przykład, czyli młoda dziewczyna, która podczas swojej podróży poślubnej na jakiejś tropikalnej wyspie, uderzyła głową w skałę, zaczęła kilkumiesięczną podróż po szpitalach, a z psychiatrycznego po dwóch burzliwych miesiącach wyszła z diagnozą - schizofrenia paranoidalna.
Młoda matka, pracownica bardzo popularnego baru, matka ośmioletniej dziewczynki, w szpitalu kilka dni, przyszła na detoks. Uzależniona od silnych leków przeciwbólowych. To była taka dziewczyna-rakieta, każdy ją lubił, od razu przyciągała uwagę.
Pani po 90tce, oddana do szpitala przez swoją córkę. Książkowy przykład demencji starczej. W młodości musiała być pięknością. Piękne rysy twarzy, gęste włosy, delikatna budowa ciała, wysoka. Nie wiedziała jak się nazywa, dziesiątki razy prowadziłam ją do toalety, a potem spowrotem do jej łóżka. Ciągle mówiła o córce.
Wyglądała jak dziewczynka, dwa kucyki, wyuczone zachowania, błaganie o uwagę. Okazało się trzydziestolatką, każde z trójki rodzeństwa mieszkało albo w dużym mieście albo dodatkowo zagranicą. Matka ją zostawiła, ojciec wpadał po nią tylko w święta Bożego Narodzenia. W szpitalu od roku, czeka na miejsce w Domu Pomocy Społecznej. Stała się takim popychadłem dla personelu, Irytkiem z Harrego Pottera. Jakoś nikt nie potrafił jej faktycznie pomóc.
Piękna krótkowłosa blondynka, taka Meg Ryan. Wszędzie było jej pełno, tu szła na spacer, tu piła kawę, tu rozwiązywała krzyżówki, tu robiła na drutach. Ciągle z telefonem w ręku, stały kontakt z bliskimi. Uśmiechnięta. Kilka miesięcy na oddziale, końca nie widać. Trafiła tam po śmierci męża, z ciężką depresją.
Wyżej wymieniona nauczycielka, grubo po 50tce. Elegancka, codziennie robiła sobie włosy, malowała się. Ładnie ubrana. Inteligenta. Uprzejma. Kilka miesięcy na oddziale. Ciężka depresja spowodowana sprzedażą ukochanego domu.
Mogłabym tak jeszcze długo. Mieszanka faktów i pozorów.
Pytanie o hasło okazuje się być pytaniem czy dany autobus już jechał.
Boimy się tego, czego nie rozumiemy.
_________________________________________________________________________________
P.S. - Jeśli masz ochotę podzielić się swoją historią - pobytem w szpitalu psychiatrycznym, życiem z chorobą psychiczną albo wygraną walką z depresją, pisz na sieczkarnia@onet.pl . Oczywiście zachowasz całkowitą anonimowość i wolność słowa, a dzięki Tobie obraz osób chorych psychicznie trochę złagodnieje. Masz także szansę na to, żeby pomóc osobom, które chorują tak jak Ty i straciły nadzieję na poprawę i na dobre, fajne życie.
_________________________________________________________________________________
P.S. - Jeśli masz ochotę podzielić się swoją historią - pobytem w szpitalu psychiatrycznym, życiem z chorobą psychiczną albo wygraną walką z depresją, pisz na sieczkarnia@onet.pl . Oczywiście zachowasz całkowitą anonimowość i wolność słowa, a dzięki Tobie obraz osób chorych psychicznie trochę złagodnieje. Masz także szansę na to, żeby pomóc osobom, które chorują tak jak Ty i straciły nadzieję na poprawę i na dobre, fajne życie.
1 komentarze