Harmony Clean Flat Responsive WordPress Blog Theme

Jak wyjść z depresji? Nie ma dróg na skróty.

niedziela, sierpnia 16, 2015 sieczkarnia 0 Comments Category : ,

Od kiedy zaczęłam pisać o ChAD, depresji od wtedy regularnie pojawiają się pytania Czytelników dotyczące tego jak sobie w depresji i z depresją radzić i przede wszystkim jak z niej wyjść. Spłodziłam o ile mnie pamięć nie myli kilka przydatnych tekstów na ten temat, ale czuję potrzebę ogarnięcia tego w jednym, długim, przegadanym tekście. Chcę zdążyć zanim znów w depresję wpadnę. Voila.




Ktoś niedawno zadał pytanie, czy w depresję można wpaść będąc szczęśliwym. Według mnie można, jak najbardziej i nie jest to rzadsze niż doświadczanie klinicznej depresji w okresie życiowej chujowizny, biedy, smutku, rozdarcia, przegranej, porażki, nieszczęścia, pecha, złych życiowych prognoz. Nie wiem czy bycie chadowcem zwiększa prawdopodobieństwo dołka po górce, bo przecież mania/hipomania to okresy dobrego samopoczucia, a więc szczęścia, ale myślę, że nie trzeba mieć wcale przejebane, żeby zaliczyć start depresji. Ja miałam epizody depresji które pojawiały się w całkiem fajnych dla mnie okolicznościach. Kiedy coś w swoim życiu zmieniałam (zmiana jest u mnie głównym czynnikiem pojawiania się deprechy) i to na lepsze. Kiedy pojawiały się w moim życiu nowe, ciekawe możliwości. Kiedy spełniałam jakieś swoje marzenia i mrzonki. Depresja wtedy łączyła się z faktem zmieniania miejsca zamieszkania, z oddaleniem się od najbliższej rodziny, z wyjazdem, z nowym otoczeniem, z nowymi obowiązkami. Można powiedzieć, ze pojawiała się w momentach, kiedy rzygałam tęczą i pewnie od tego rzygania mi się depresją to wszystko w końcu odbijało. Bywało też, że depresja była niepodważalnie związana z poprzedzającym ją okresem manii, górki i podwyższonego nastroju. Odpowiadała wtedy metaforze rollercoastera i niebezpiecznej huśtawki. Bywało, że pojawiała się po okresie wzmożonej aktywności fizycznej, towarzyskiej, po natłoku myśli i pomysłów, po niedosypianiu, niedojadaniu, życiu ideami, uczuciami, stymulowaniu się na wszelkie sposoby. Co najważniejsze - depresja nigdy nie pojawia się z dupy. Nie musi wychodzić ze śmierci bliskiej osoby, utraty pracy czy wpadnięciu w długi, ale może równie dobrze wyjść z urodzenia dziecka, wzięcia ślubu, pójściu na studia, zdobyciu wymarzonej pracy. Nawet mój pierwszy epizod nie wziął się z drzewa, dlatego według mnie COŚ musi się stać i wydarzyć.

Poza wielkimi powodami i czymś co znajduje się w centrum tego chaosu, jest także wiele pobocznych czynników, które depresji zadomowić lub w ogóle pojawić się, pomagają. U mnie były to domowe problemy, rodzinne konflikty, nadużywanie alkoholu, trochę innych substancji uzależniających, niedobór snu, nadmiar kofeiny, niedojadanie, ogólne fizyczne zaniedbanie. Może to być też jakiś emocjonalny zawód (been there more than once), jakieś pogrzebane ambicje, porażka, wstyd, brak pieniędzy, problemy członka rodziny, problemy zdrowotne kogokolwiek w otoczeniu lub nasze własne. To może być natura DDA lub DDD. To mogą być zaburzenia osobowości. U mnie było to wszystko z powyższych. W niemożliwych do zniesienia mixach, dlatego nie dziwię się, że do tej pory tak często dołki i górki zaliczałam. 

Ale jak z nich wychodziłam? Powody były wielorakie, dlatego i sposoby musiały się mnożyć. Pierwsze 2 lub 3 epizody byłam na totalnej nieświadomce. Nie wiedziałam wtedy, ze to depresja. Nie wiedziałam, ze to ChAD. Wiedziałam, że coś mi się w głowie jebie, że to pewnie ja jestem zła i nie potrafię normalnie żyć, że to pewnie ja stwarzam problemy, a wszyscy i wszystko wokół jest spoko. Umacniałam się jedynie w przekonaniu, że to ja jestem ta głupią, samolubną, egoistyczną, jebniętą, niedopasowaną, porytą, leniwą, nieodpowiedzialną dziewuchą. I w takiej też opinii byłam umacniana przez innych. Teraz uważam, że największą rolę w wyzdrowieniu odgrywa wsparcie bliskich i szczerze nie jestem w stanie napisać jak ja sobie wtedy przez te pierwsze epizody dałam radę, tego wsparcia jeszcze nie mając. Dostałam je dopiero później, a najmocniej odczułam przy ostatnim epizodzie, który załatwił mnie na szaro i dał możliwość patrzenia na świat przez kraty przez trzy okrągłe tygodnie. Pierwsze epizody radziłam sobie w zupełnie inny, ale najbardziej przykry i zakłamany sposób, bo całkowicie bez szerszej wiedzy o tym co się ze mną dzieje. Nie wiedziałam, że to ChAD, ze u nas to genetyczne, że to poważna choroba, że muszę się pilnować, że to wcale nie moja zła natura tylko po prostu poważne problemy zdrowotne. Wtedy po załamaniach nerwowych szybko wracałam do pracy. Raz bo musiałam, dwa bo tego wymagano ode mnie i teraz wiem, że słusznie, bo to właśnie praca i nadmiar zajęć mi pomagały. Nie wychodząc z łóżka, nie idąc do pracy, nie żyjąc normalnie, nie miałabym po prostu spokoju w domu rodzinnym. Nikt się wtedy ze mną nie cackał, nikt nie głaskał po głowie, nikt nawet nie pomyślał, że to depresja i że jestem chora. Nawet ja o tym nie myślałam, więc to co sie wtedy działo było dla mnie bardzo, bardzo trudne, ale wobec niewiedzy i nieświadomości, to były słuszne rozwiązania. Dlatego wstawałam, chodziłam do pracy, męczyłam się fizycznie, psychicznie byłam zmęczona niezależnie. Jadłam, szłam spać. Za każdym razem okazywało się po prostu po paru miesiącach, że już czuję się dobrze. I nie mam pojęcia jak to naprawdę się działo, bo teraz nie byłabym w stanie chyba poradzić sobie w tak ostry sposób, bez leków. A może po prostu nie doceniam swoich możliwości. Może z ostatniego epizodu też wyszłabym ciężką pracą, brakiem czasu na bezczynność, fizycznym zmęczeniem, dobrym snem i CZEKANIEM. Może faktycznie jestem silniejsza niż mi się wydaje. A może po prostu z roku na rok, z epizodu na epizod jest coraz gorzej. Może wtedy pomagało mi bycie blisko rodziny, nawet jeśli nieświadomej problemu. Może wystarczyła praca, sen, jedzenie. Może wtedy nie trzeba było mi więcej. A może im dalej tym bardziej się nad sobą użalam. 
A może faktycznie potrafię więcej niż to sobie wyobrażam. I nawet w najgorszej depresji dam radę wstać, umyć się, zjeść śniadanie, ubrać się, iść do pracy, spotykać z ludźmi, sprzątać dom, opiekować się kimś, robić zakupy, czytać książki, oglądać filmy, ćwiczyć, dotrzymywać terminów, nie zalegać w łóżku, nie zapłakiwać się.

Z drugiej strony gdybym dalej nie była świadoma choroby to mogłoby mnie już tu nie być. Popełniłabym samobójstwo, była w psychiatryku o kilka razy za dużo, wylądowała w więzieniu i czekała teraz na rakiety od rodziny, narobiła długów nie do spłacenia, skrzywdziła wielu ludzi, pozakładała nieudane biznesy, weszła w toksyczne związki z frajerami, urodziła im nieplanowane dzieci, rozjebała sobie życie wzdłuż i wszerz przez epizody depresji i manii.

Dlatego świadomość jest dobra. Jest lepsza, bo daje kontrolę. A kontrola w chorobie psychicznej to podstawa nie do przecenienia.

O tym, że choruję na chorobę afektywną dwubiegunową dowiedziałam sie dopiero po tym jak uciekłam z domu, przejebałam całą wypłatę, zabrałam jakiegoś frajera na tydzień do siostry, a potem bez hajsu, planu i znajomych wyjechałam do Barcelony. A i wcześniej próbowałam sprzedać swoją nerkę. A później próbowałam skakać z mostu. Do domu ściągnęła mnie rodzina, potem był lekarz, skierowanie do szpitala, leki. Które też przez kolejne dwa lata brałam tak jak mi się akurat podobało. Nieregularnie bo nie poszłam do psychiatry, bo szkoda mi było hajsu na ich wykupienie, bo mi to po prostu kurwa nie pasowało. Leki olewałam, pracę ciągle zmieniałam, nowych ludzi poznawałam, alkohol nadmiernie ładowałam. Aż do października zeszłego roku, kiedy nie potrafiłam odwiązać kabla zaciśniętego na szyi, bo jednocześnie związałam sobie nim bardzo mocno ręce, żeby nie móc się oswobodzić, jak już przedstawienie się zacznie. Kumata to ja jestem, tu nie ma wątpliwości. I kiedy ta akcja miała miejsce po wielu różnych konfliktach, problemach, zawirowaniach, pracy w której niedosypiałam i niedojadałam, ale za to na masę paliłam i piłam. Wtedy zorientowałam się, że już tak dłużej być nie może. Że te leki to jednak naprawdę są mi potrzebne, bo inaczej dead end. Że faktycznie muszę dbać o to, żeby mój sen był wystarczająco długi i regularny. Że mój psychiatra jest moim przyjacielem. Że wizyty u niego powinny być dla mnie ważniejsze niż każde inne spotkanie i zajęcie. Że alkohol, inne używki i stymulatory nie są moimi przyjaciółmi. Że chujowo byłoby skończyć w psychiatryku za 30 lat w takim stanie jak kobiety, które tam z ChADem trafiały. Że oprócz farmakologii mam jeszcze dużo pracy z moją głową. Że w sumie teraz to już tylko wóz albo przewóz. 

Z tej depresji wyjść było chyba najtrudniej, choć w zasadzie miałam najłatwiej. Moja rodzina już w setkach procent mnie wspierała, rozumiała i kochała. Wszyscy już wiedzieli co jest problemem i że problem istnieje i jest całkiem poważny. Że choroba jest śmiertelna. I nie ma żartów. Ale wsparcie miałam gigantyczne. Niczego nie musiałam. Miałam się tylko lepiej poczuć. Przez wiele miesięcy nie pracowałam. Wiele miesięcy byłam niepodatna na leki, które zmieniano mi kilka razy. Wiele miesięcy nie byłam w stanie skupić się na czymkolwiek. Wiele miesięcy wstawałam z płaczem, ze łzami w oczach trwałam cały dzień i zapłakana szłam spać. Wiele miesięcy przechodziłam w piżamie. Wiele miesięcy przeleżałam w łożku - na lekach uspokajających albo bez nich. Ani jedno ani drugie fajne nie jest, na uspokajaczu całe twoje wnętrze drze się z niemocy, ale nie jest w stanie tego uzewnętrznić. Bez niego twoje ciało nie jest w stanie całej tej nienawiści, niemocy i bólu okazać mimo wielkich starań. Nie da się jednoczesnie płakać, drzeć się krzyczeć, ujadać, jęczeć. Wiele miesięcy nie widziałam żadnej nadziei. Nawet kurwa najmniejszej. Wiedziałam, że już przecież byłam w tym miejscu, ale psychicznie złamało mnie to, że znów się w nim znajduje. Mimo, że właśnie paradokalnie nie stało się kurwa nic złego, wręcz przeciwnie w końcu coś miało mi wyjść. A tu jeb, to znowu ty kurwo. Tak, to były czasy kiedy przez łzy i ciąpy z nosa szlochałam i mówiłam, że wolałabym mieć raka. Wtedy pewnie bym go wolała, bo depresja bywa tak nieadekwatna do naszej sytuacji życiowej, że człowiekowi nie mieści się w głowie, po chuj ona się pojawiła. Wiele miesięcy spędziłam zastanawiając się czy może by tak spróbować znowu się odjebać. Może nie zabraknie odwagi, może wystarczy siły. Nie wiem czy to powszechne u niedoszłych samobójców, ale często powstrzymywały mnie obawy, że mojej rodzinie nie wystarczy na pogrzeb. Nie, nie myślałam o tym, że szkoda życia, że młoda jestem, że będzie jeszcze dobrze. Bałam się po prostu o hajs na faceta w sukience i trumnę. Bo pomysłów to mi nie brakowało i dokładnie wiedziałam jak trzeba podciąć żyły. Oby to zawsze była wiedza nieużyta, jak większość tej szkolnej. 

Jak już poczułam się lepiej po obu tych epizodach, tak od jakichś dwóch lat zaczęłam się edukować. Chciałam się dowiedzieć czym to jebane ChAD jest, skąd się bierze, jak to leczyć, czemu to mam, czym jeszcze może mnie zaskoczyć, czego oczywiście nie chciałam. Widziałam, przeczytałam i przesłuchałam już naprawdę w chuj, ale i tak jeszcze pewnie gówno wiem. Nie da się tej wiedzy w żaden sposób podsumować. Pisałam juz dziesiątki razy o tym jak ważne są leki, sen, zdrowy tryb życia, terapia, praca nad sobą, unikanie alkoholu, ograniczenie kofeiny, ruch, unikanie osób/zjawisk/rzeczy które nas uruchamiają, praca z myślami, pozytywne nastawienie, edukowanie się, budowanie życiowej stabilizacji, obserwowanie swoich zachowań i reakcji swojego ciała, uporządkowanie życia prywatnego, unikanie stymulatorów, regularny kontakt ze swoim psychiatrą, zdystansowane podejście do życia, leczenie innych dolegliwości natury psychicznej i fizycznej, banany, witamina B3, pupil, spacery, poczucie przynależności, ekspozycja na światło, pomaganie innym, praca, hobby, WIELE, WIELE INNYCH. O wielu rzeczach jeszcze nie napisałam, a uważam, że powinnam, bo pomogły mi, a więc mogą pomóc i Wam. Jest sporo takich filmów dokumentalnych, książek, podcastów, webinarów, sposobów, metod, ścieżek leczenia, o których warto wiedzieć.

Poniżej lista moich tekstów, które nie zawsze są dosłownie powiązane z depresją, ale dla mnie i według mnie mają duże znaczenie dla osoby zmagającej się z nią. Z każdego z nich dowiecie się co robię, żeby czuć się dobrze, co robiłam żeby do tego stanu ducha i zdrowia się doczołgać.



Teraz jest ze mną dobrze. Zaliczam raz po raz jakieś hipomaniakalne górki, ale wiem o nich, potrafię je zauważyć, potrafię je jakoś złagodzić, wiem co robię źle i wiem co takiego sprawia, że sie pojawiają. Podobnie z krótkotrwałymi stanami depresyjnymi. Też wiem gdzie daje dupy, tez jestem świadoma tego jak to naprawić i podejmuję te kroki. Górka czy dołek, nie mam już absolutnie problemów z wstawaniem do pracy, z wykonywaniem jej, z utrzymaniem jej. Nie jestem płaczliwa. Bez żadnego wysiłku wstaję z łożka, myję się, ubieram, wychodzę. Na spokojnie wypełniam swoje obowiązki, z różnych dziedzin życia. Problemów z koncentracją nie zauważyłam. Natłok myśli bywa, ale nie bierze się z dupy. Czasem pewne rzeczy zaniedbam - jem byle jak, pije, pomelanżuję, za bardzo idę w towarzyskie tango. Za mało śpię, nie trzymam sie rutyny. Ale jestem tego wszystkiego świadoma i wydaje mi się, że mam nad tym kontrolę. Tak mi się wydaję, przynajmniej na razie. Leki biorę i załatwiam bez gadania, bez narzekań, bez wykrętów. Mam plany, cele. Realizuję. Mam dobre, pozytywne, zdrowe i zdystansowane podejście. Nic na siłę, żadnych przywiązań. Każdą towarzyską i społeczną znajomość staram się brać pod lupę. Wiem w jakich kierunkach powinnam nad sobą pracować i staram się to małymi krokami robić. Nie boję się świata. Nie rozkminiam jak się zabić albo chociaż uszkodzić. Znów pojawiły się ambicje. Nawet marzenia. I to wszystko trwa już kilka miesięcy. Czekam na następne.



 




RELATED POSTS

0 komentarze